33 lata i 5 dni – tyle trwało w Neapolu oczekiwanie na trzecie w historii scudetto dla Napoli. Przez 33 lata klub, który dla mieszkańców trzeciego co do wielkości miasta Włoch jest niczym ich reprezentacja narodowa, zdążył przejechać windą z nieba do piekła i z powrotem. Ponad trzy dekady temu kibice świętujący scudetto zdobyte z Diego Armando Maradoną na pokładzie chyba nie przypuszczali, że przyjdzie im zaliczyć spadki do Serie B i Serie C, utratę praw do nazwy i herbu klubu, a wielu z nich z wściekłości i bezradności będzie podpalało krzesełka na Stadio San Paolo. Gdy Napoli sięgało dna, mało kto pewnie przypuszczał też, że w bliskiej przyszłości uda się wrócić na mistrzowski tron. Cierpliwość, modlitwy i lata upokorzeń zostały ostatecznie wynagrodzone.
- SSC Napoli po raz trzeci w swojej historii sięgnęła po mistrzostwo Włoch. Poprzedni tytuł zdobyło w 1990 roku
- Drużyna Luciano Spalletti tytuł zapewniła sobie remisując 1:1 w czwartkowym wyjazdowym spotkaniu z Udinese Calcio
- Napoli na pięć kolejek przed zakończeniem sezonu ma 16 punktów przewagi nad drugim Interem Mediolan
Historyczna chwila
O tym, jak trudnej i historycznej sztuki dokonała ekipa Luciano Spallettiego niech świadczy fakt, że dopiero po dwudziestu dwóch latach przełamana została we Włoszech mediolańsko-turyńska dominacja. Jako ostatnia spoza grona Juventus-Milan-Inter po scudetto sięgnęła Roma w 2001 roku, rok wcześniej zrobiło to Lazio. Jeszcze dłużej na scudetto czekały kluby z klasycznego Południa, choć tu oczywiście mowa w zasadzie tylko o dwóch – Napoli i Cagliari, które jako jedyne w historii Serie A były w stanie nie tylko wygrać ligę, ale w ogóle stanąć na jej podium. Co znamienne, z czterech największych metropolii Włoch tylko Neapol ma jednego przedstawiciela na liście zdobywców scudetto – Rzym, Mediolan i Turyn do dziś mogą emocjonować się miejskimi derbami na poziomie Serie A między byłymi mistrzami kraju. Sardynia, choć zamieszkana przez ponad 1,5 miliona ludzi, ma tylko jeden poważny klub, który i tak dziś występuje w Serie B. Dla reszty przestawicieli tej części Włoch zazwyczaj zarezerwowana była w najlepszym przypadku walka o utrzymanie w Serie A, o ile nie walka o przetrwanie i uniknięcie bankructwa. Dzisiejsze Napoli na mapie całego calcio wygląda jak zielona wyspa – wolna od długów, bez problemów finansowych. Może jest to wyspa w stylu retro, bo sprawa zarządzania wizerunkiem piłkarzy oraz infrastruktura klubu to tematy, które wywołują uśmiechy politowania, ale w Neapolu taki jest po prostu klimat i prędko się to nie zmieni.
Na tę oldskulową otoczkę patrzyliśmy od lat, zastanawiając się, czy w dzisiejszym świecie calcio zdominowanym przez wielkie piłkarskie przedsiębiorstwa z Północy istnieje szansa, by klub zarządzany żelazną ręką przez jedną osobę był w stanie choć raz utrzeć wszystkim nosa. Aurelio De Laurentiis od powrotu Napoli do Serie A robił wszystko, by pod Wezuwiusz trafiały wielkie nazwiska. Nie gwiazdy światowego formatu, ale zawodnicy, którzy w przyszłości mieli takimi się stać, bądź gracze, którzy najlepsze lata swojej kariery przeżywali właśnie w Neapolu. Na liście piętnastu najlepszych strzelców w historii klubu aż siedmiu to gracze, którzy dołączali do zespołu właśnie za czasów De Laurentiisa, na czele z Driesem Mertensem, Lorenzo Insigne i Markiem Hamsikiem, którzy pobili liczbę bramek Diego Maradony. Misja De Laurentiisa rozpoczęła się blisko 19 lat temu, gdy przejmował klub tuż po relegacji do Serie C, kilka tygodni po bankructwie. Latem 2004 roku miał dwa tygodnie na skompletowanie drużyny, w której po spadku zostało raptem kilku zawodników. Sam klub nosił absurdalną nazwę Napoli Soccer, gdyż ta prawdziwa i historyczna była obciążona potężnymi długami. Mozolna odbudowa i powrót do Serie A trwał trzy lata. Po kolejnych czterech udało się zagrać w Lidze Mistrzów, rok później do gabloty trafił Puchar Włoch, potem w Serie A lepszy od Napoli był już tylko Juventus, który kilkukrotnie zagradzał drogę do upragnionego scudetto. Dopiero po blisko dwóch dekadach nie znalazł się już nikt, kto byłby w stanie zabrać De Laurentiisowi i jego drużynie najważniejszy brakujący skalp.
Przez praktycznie cały sezon zespół Luciano Spallettiego nie pozwolił nikomu się do siebie zbliżyć, konsekwentnie budując przewagę nad resztą stawki. Wygrana z Milanem na San Siro w siódmej kolejce była wyraźnym sygnałem, że dobry start rozgrywek to nie przypadek. Wtedy Napoli zdało pierwszy poważny egzamin – pokonało obrońcę tytułu, który choć w całym meczu był lepszy, nie okazał się sprytniejszy. A sprytu, cwaniactwa czy zwyczajnie szczęścia w ostatnich latach ekipie spod Wezuwiusza brakowało najczęściej, nawet, gdy prezentowali najefektowniejszy i najskuteczniejszy futbol we Włoszech. Jedenaście dni przed tym starciem pokonali aż 4:1 Liverpool w Lidze Mistrzów i tam też nie załamali się początkowymi niewykorzystanymi sytuacjami, włącznie ze zmarnowanym rzutem karnym. Po prostu napierali bez przerwy, zasypywali rywala nieustannymi atakami. Konsekwentnie odhaczali zwycięstwa nad kolejnymi potencjalnymi rywalami w walce o scudetto, a gdy po pierwszej w sezonie porażce z Interem wieszczono rychłe załamanie formy, rozegrali chyba najlepszy mecz tego sezonu, miażdżąc Juventus 5:1. Już wtedy było jasne, że jedynym zespołem, który jest w stanie zabrać scudetto Napoli, jest… samo Napoli. Zatrzymanie duetu Kwaracchelia-Osimhen wydawało się niemożliwe, kontuzje omijały Neapol, a druga linia złożona z tercetu Zieliński-Anguissa-Lobotka wyglądała jak niezniszczalny silnik, któremu nigdy nie brakuje paliwa. Sił zaczęło brakować dopiero w ostatnich tygodniach, gdy przewaga nad wiceliderem była już monstrualna. Przewagi nie da się jednak zbudować w Lidze Mistrzów, więc tam w ćwierćfinałowym dwumeczu lepszy okazał się Milan, który wykorzystał zadyszkę Napoli.
Matematyczne przypieczętowanie scudetto w Udine było formalnością, choć byłoby na pewno piękniejsze, gdyby nastąpiło kilka dni wcześniej w domowym starciu z Salernitaną. Nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że symbolicznym stemplem na tytule mistrzowskim było pokonanie Juventusu na Allianz Stadium. Druga w sezonie wygrana z rywalem, który przez lata był koszmarem. W samej erze De Laurentiisa Stara Dama aż cztery razy była jedyną ekipą, której plecy musiało oglądać Napoli. Marzenie o scudetto mogło ziścić się już kilka lat temu, ale brakowało chłodnej głowy, stalowych nerwów, nawet po historycznej wygranej w Turynie po golu Kalidou Koulibaly’ego. Tamta generacja piłkarzy była już skażona porażką, kolana uginały im się zawsze, gdy scudetto pojawiało się na horyzoncie, a miasto zaczynało wrzeć.
Ci, którzy pojawili się w Neapolu latem, nie znali tego uczucia. Kim, Kwaracchelia, Raspadori czy Simeone nigdy nie przeżyli w tym mieście rozczarowania, nigdy wcześniej nie czuli na swoich barkach marzeń milionów kibiców. Ci, którzy byli tu wcześniej i stawali się świadkami najboleśniejszych porażek, nie byli wówczas postaciami pierwszoplanowymi, to nie oni musieli się za nie obwiniać, nie byli też rodowitymi neapolitańczykami. Piłkarze z najdłuższym stażem – Mario Rui (6 lat w klubie) i Piotr Zieliński (7 lat) – zawsze w swojej formacji mieli obok siebie kogoś bardziej doświadczonego. Oni też jako jedyni w szatni wiedzieli, że są coraz bliżsi sięgnięcia po coś, o czym marzyło pokolenie Lorenzo Insigne, Marka Hamsika czy Driesa Mertensa. I jeśli mielibyśmy wybrać obrazek podsumowujący długą drogę do upragnionego scudetto, to idealnym powinien być leżący krzyżem w polu karnym Piotr Zieliński, podczas gdy jego koledzy świętowali gola na wagę zwycięstwa nad Juventusem w Turynie. Oni cieszyli się bez opamiętania chwilą, polski pomocnik po długich siedmiu sezonach zwieńczył najpiękniejsze lata swojej kariery sukcesem, który w Neapolu da jemu i jego kolegom nieśmiertelność.
Piotr Dumanowski i Dominik Guziak, Eleven Sports
Napoli zrobiło to w pięknym stylu.
Brawo! Naprzód Napoli!