Klątwa nie opuszcza Sampdorii. Czy można ich jeszcze uratować przed spadkiem?

Sampdoria Genua
Sampdoria Genua PressFocus

Z każdą kolejką Serie A przybliżamy się nie tylko do koronacji Napoli, która – coraz więcej na to wskazuje – może nastąpić długo przed zakończeniem rozgrywek. Co tydzień coraz mniejszy znak zapytania pojawia się przy nazwach dwóch klubów, które typujemy do spadku. O ile Cremonese do poziomu Serie A nie przystaje od początku rozgrywek, to przynajmniej stara się to przykryć odważną grą oraz świetnymi wynikami w Pucharze Włoch. Sytuacja drugiego kandydata do spadku przypomina coraz bardziej komediodramat, w którym na dodatek ostatnio zaczęli się pojawiać dość nietypowi aktorzy. Sampdoria niemal każdy prezent od losu marnuje, regularnie potyka się o własne sznurówki, a gdy nadarza się okazja do zmniejszenia straty do bezpiecznego miejsca, kończy się to zwykle katastrofą.

  • Sampdoria Genua dość niepodziewanie jest jednym z głównych kandydatów do pożegnania się w obecnym sezonie z Serie A
  • Aktualnie Sampdoria zajmuje przedostatnie miejsce w tabeli z ośmioma punktami straty do bezpiecznej strefy
  • Ostatnie ligowe zwycięstwo Sampdoria odniosła 4 stycznia. Od tamtej pory zdobyła tylko dwa punkty w siedmiu spotkaniach

Genueńska tragedia

Idealną definicją genueńskiej tragedii było spotkanie z Bologną. Pierwsza połowa – Manolo Gabbiadini marnuje stuprocentową sytuację, Sampdoria traci szansę na prowadzenie i bronienie korzystnego wyniku grając z kontry. Zamiast tego kilkanaście minut później pada gol dla bolończyków. Oczywiście nie może być to bramka zwyczajna – pierwsze trafienie od dwóch lat zalicza Roberto Soriano, akurat przeciwko Sampdorii, w której przez wiele lat występował. Piłkarze Dejana Stankovicia znów nie mają pomysłu na grę, wyglądają bardziej jak zespół Serie B, czekają na kolejne ciosy od rywala. Ale ta historia byłaby zbyt banalna, pora na zwrot akcji. Genueńczycy dostają dwa rzuty karne – jeden za bezsensowny faul Lucumiego, drugi za pechową rękę Sosy. Otrzymują dwa prezenty, które mogli zamienić na 3 punkty. Wykorzystali tylko jeden z nich, z drugą próbą i dobitką Abdelhamida Sabiriego poradził sobie Łukasz Skorupski. Był remis, a remisy to przecież nuda. Do tej tragicznej układanki brakowało tylko gola w ostatniej minucie dla rywali, więc dzieła dopełnił Riccardo Orsolini. Zamiast wygranej lub remisu – porażka. Zamiast pięciu punktów straty do bezpiecznego miejsca – nadal aż osiem (a wszystkie ekipy z miejsc 15.-18. swoje mecze przegrały). Zamiast pozytywnego kopa przed własną publicznością Sampdoria znów zafundowała sobie żałobę.

Pomyślicie pewnie, że przecież takie pechowe porażki zdarzają się każdemu. Owszem, ale Sampdoria w tym sezonie przyciąga wszelkie możliwe nieszczęścia. Dwa tygodnie temu przeciwko Monzy prowadzili do dziewiątej minuty doliczonego czasu gry. Wtedy stracili gola z karnego, którego sprokurował Nicola Murru (ten sam, którego z Bologną ograł w doliczonym czasie Orsolini). Z Udinese w pierwszych dziesięciu minutach meczu Manolo Gabbiadini i Filip Djuricić zmarnowali sytuacje sam na sam, później także kilka razy było blisko gola dla genueńczyków, ale to rywale wygrali po bramce z 88. minuty spotkania. Szczęście uśmiechnęło się do Sampdorii raz. W październikowym starciu z Cremonese to Audero obronił karnego, a pod koniec meczu gola na wagę trzech punktów strzelił Omar Colley. To było jedno z zaledwie dwóch zwycięstw w obecnym sezonie, a i tak odniesione w wielkich bólach.

Nie tylko pech

Ale sam pech nie jest wytłumaczeniem tego, co dzieje się na Marassi. Jedenaście do tej pory zdobytych bramek daje Sampdorii miano najgorszej ofensywy ligi. Co gorsza, zaledwie trzy gole zostały strzelone na własnym stadionie. Przed swoimi kibicami nie udało się też wygrać ani jednego meczu. Brakuje zawodnika, który w ofensywie byłby w stanie dźwigać cały zespół, bo cztery trafienia Manolo Gabbiadiniego przy dużej liczbie zmarnowanych przez niego sytuacji to niestety wciąż za mało. W poprzednich rozgrywkach Sampdorię ratowali Ciccio Caputo i Antonio Candreva, wcześniej robił to regularnie Fabio Quagliarella. Caputo i Candreva opuścili jednak tonący statek, podobnie jak choćby Bartosz Bereszyński. Czterdziestoletni Don Fabio stara się jeszcze wspierać zespół wchodząc z ławki. Sił starcza mu co najwyżej na kwadrans, a wsparcie jest już właściwie bardziej mentalne, bo weteran nie ma na koncie żadnej bramki.

Nie mając praktycznie żadnych znaczących środków na wzmocnienia Sampdoria sięgała po nazwiska co najmniej dziwne. Jeszcze latem na Marassi pojawił się Harry Winks, co z perspektywy klubu było naprawdę intrygującym ruchem. Z perspektywy zawodnika, który trzy lata wcześniej wyszedł w podstawowym składzie Tottenhamu w finale Ligi Mistrzów, postawienie stopy na przestarzałym obiekcie w Genui byłoby zrozumiałe w wieku trzydziestu pięciu lat. Sęk w tym, że Winks po kilku miesiącach leczenia kontuzji świętował w koszulce Sampdorii swoje dopiero dwudzieste siódme urodziny. Dziwne koleje losu zaprowadziły do Genui także Mickaela Cuisance’a, który finał Ligi Mistrzów w 2020 roku obserwował na ławce rezerwowych Bayernu, a w Champions League regularnie grał w barwach Olympique’u Marsylia. Potem jakimś cudem znalazł się w Venezii, która spadła do Serie B. Tam na zesłaniu Francuz spędził pół roku, zanim trafił do Sampdorii. Oczywiście z racji pięknych widoków, zabytków i klimatu szanujemy wybór zarówno Wenecji, jak i Genui, ale czysto piłkarsko obecność 23-latka w obu klubach chyba nie była jego marzeniem z dzieciństwa. 

A na deser ktoś, kogo na tonącej łajbie Dejana Stankovicia chyba sami byśmy nie wymyślili. Jese Rodriguez postanowił w Sampdorii jeszcze poodcinać kupony od swojej kariery. Dziesięć lat temu, stając się wschodzącą gwiazdą Realu Madryt, Hiszpan zapowiadał, że sięgnie w swojej karierze po Złotą Piłkę. Ciężka kontuzja skutecznie zahamowała jego rozwój, a później skazała na tułaczkę po Europie. W Genui sięgnięto po dwukrotnego triumfatora Ligi Mistrzów po tym, jak wygasł jego kontrakt z tureckim Ankaragücü. Jese otwarcie mówi, że poważniej myśli już o karierze trenerskiej, więc może to pozwoli nam lepiej zrozumieć jego przenosiny do Sampdorii. Wszak potem wystarczy mu już tylko znalezienie angażu w jakimś klubie Bundesligi i będzie mógł się pochwalić doświadczeniem wyniesionym ze wszystkich pięciu czołowych lig Europy. 

Czysto matematycznie Sampdoria zupełnie pogrzebana jeszcze nie jest. W zeszłym sezonie na tym etapie rozgrywek Salernitana miała zaledwie 2 punkty więcej, a potem i tak dała radę dokonać cudu, ratując się przed spadkiem. Tam też w zimowym okienku pojawiło się kilku graczy, którzy zostali ściągnięci z piłkarskiej emerytury lub nie nadawali się już do poważnej piłki. Różnica polegała na tym, że oprócz nich ściągnięto też wielu graczy, którzy kompletnie odmienili oblicze zespołu – Edersona, Bohinena, Verdiego, Sepe czy Mazzocchiego. W Sampdorii na taką rewolucję nie było szans. Dejan Stanković coraz częściej odwraca już głowę od tego, co dzieje się na murawie. Przez całą karierę piłkarską i dotychczasową trenerską nigdy nie musiał myśleć o walce o utrzymanie, interesowały go tylko trofea. Podjął się arcytrudnego zadania, ale na razie wiele wskazuje na to, że los nie zamierza mu pomagać. Zespół, który prowadzi, cierpi przez zaniedbania poprzednich trenerów oraz prezydenta Massimo Ferrero, którzy co sezon zostawiali drużynę w coraz gorszym stanie. W takiej sytuacji niełatwo mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie tej historii.

Piotr Dumanowski i Dominik Guziak, Eleven Sports

Komentarze